Emocje dotyczące pandemii wróciły wraz z drugą falą i temat pracy zdalnej nadal ma się dobrze. O jego zaletach (i wadach) pisałam trochę więcej tutaj. Wiele osób nie zdążyło nawet wrócić do biurka między falami, firmy podejmują decyzję o odsunięciu w czasie całkowitego powrotu do biur, a radykalny w tym aspekcie Twitter umożliwił pracownikom opcję work from home dożywotnio: jeżeli pracownik nie będzie miał potrzeby pójścia do biura, nie będzie musiał tego zrobić już nigdy. Abstrakcja? Coraz mniejsza. Według raportu The State of Remote Work 2020 98% ankietowanych wyraża chęć pracy zdalnej w jakimkolwiek wymiarze, a pozytywne doświadczenia pracodawców zdobyte podczas izolacji oraz (r)ewolucja, która zaszła w fizycznej przestrzeni biurowej skłaniają firmy do implementacji tego rozwiązania na szerszą skalę.
I super. Obiema rękami podpisuję się pod możliwością WFH i nie mam wątpliwości, że ta opcja zostaje z nami na dobre. Jednak jest, jak zawsze, druga strona medalu. Co z wszystkimi tymi, dla których praca zdalna jest niemożliwa? Podczas pierwszej fali pandemii popularna była narracja: „wiadomo, że np. budowlaniec nie może pracować z domu, więc ten temat go nie dotyczy” i płynnie przechodziliśmy do dyskusji o walce między tymi lepszymi biurowcami, gdzie wszyscy już dawno siedzą w domu w dresach i tych, które bezwzględnie narażają życie pracowników, każąc im czasem się pojawić. Reszta w tej dyskusji nie istniała. Wiadome jest, że wiele branż w trakcie izolacji było zamrożonych, jednak teraz, gdy perspektywa życia w czasach zarazy wydaje się być dłuższa niż kilka miesięcy, warto zadać sobie pytanie: jak dużym przywilejem jest możliwość pracy z domu? Czy brak tej możliwości wpływa realnie na zwiększenie nierówności społecznych?
Sektory takie jak usługi, produkcja czy gastronomia swoją specyfiką całkowicie wykluczają pracę zdalną. Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której pojawia się kolejna fala wirusa (oh, wait...), nowa epidemia czy poważne problemy meteorologiczne uniemożliwiające dotarcie do pracy (wszystkie te scenariusze już jakiś czas temu przeszły do reala ze strefy Sci-Fi, a zaryzykuję stwierdzenie, że są to scenariusze umiarkowane). U pracodawców, którzy przy okazji koronawirusa przećwiczyli pracę zdalną, wytworzyli procedury, przygotowali pracowników i uświadomili sobie, że takie kryzysy mogą i będą się zdarzać, biznes toczy się jak zwykle. Każdy kolejny kryzys wymagający pracy zdalnej powoduje coraz lepsze przygotowanie na radzenie sobie z nim. Takiej możliwości nie mają wspomniane wcześniej branże –ich biznesy stają, nie mają alternatywnej opcji świadczenia pracy. Pracownicy są zwalniani, a firmy zdane na upływ czasu i decyzje rządzących. Badania (np. kanadyjskie General Social Survey 2015) wskazują, że im wyższa pensja tym większe możliwości WFH, a więc faktem jest, że w sytuacji możliwości pracy zdalnej i jej braku, to ci biedniejsi zostają w tyle. I każdy podobny kryzys ten dystans będzie zwiększał.
Dodatkowo temat ten dotyka bardzo ważnej dla mnie kwestii równowagi między pracą a życiem prywatnym. Elastyczność, którą daje home office, a także zaoszczędzenie czasu, który normalnie poświęcałoby się na dojazdy pozwala na zaopiekowanie się tym obszarem. Pracownicy pierwszej linii, tacy jak kelnerzy, fryzjerzy czy kierowcy nie mają i nie będą mieć takiej możliwości, po raz kolejny znajdując się w pozycji mniej uprzywilejowanej. Omijają ich także oszczędności – pracujący z domu wydają mniej na jedzenie, ubrania i transport (porównanie 3 dni w biurze do 5 dni w biurze).
Celem tego postu nie jest szukanie rozwiązań takiego stanu rzeczy – mam wątpliwości czy rozwiązanie w ogóle istnieje. Celem jest uświadomienie, że oprócz tego, że praca zdalna jest naprawdę świetną opcją, jest też przywilejem i jako taki należy go identyfikować. #CheckYourPrivlage!